Lek. Małgorzata Czarkowska pracuje w Hospicjum Domowym jako kierownik medyczny i lekarz na terenie Powiatu Karkonoskiego. Ponadto pomaga pacjentom jako lekarz rodzinny w jednej z lokalnych przychodni POZ. Obecnie kończy studia podyplomowe na kierunku psychoonkologia.
Czerwcowy dzień… chyba koniec miesiąca. Kolejny dzień pracy w przychodni… za matowymi szybami okien gabinetu widać jedynie skrawek błękitnego nieba. Chyba świeci słońce… przyjemnie ciepło. Świadomość, że to czerwiec poprawia nastrój i napawa jakąś niewypowiedzianą nadzieją, energią. Uwielbiam ten miesiąc, zapowiedź lata… Może dlatego, że pewnego czerwcowego dnia pojawiłam się na tym świecie. Aż korci, żeby choć na chwilę oderwać się od rzeczywistości i znaleźć się gdzieś na górskim stoku; wyciągnąć się w ciepłych promieniach słońca na wilgotnej, pachnącej trawą i kumarynami łące, wsłuchać się w brzęczenie pszczół, pracowicie zbierających nektar z kwiatów i w zawzięte dyskusje świerszczy. Wręcz słyszę w uszach tę muzykę. Nie myśleć o niczym, niczym się nie przejmować, odepchnąć od siebie demony bólów brzucha, zawrotów głowy, zawałów serca, udarów mózgu, wszechwładnych nowotworów.
Chwila rozmarzenia pryska, drzwi gabinetu uchylają się… Nieśmiało wchodzi… Mam zwyczaj zapraszać osobiście pacjenta z poczekalni do gabinetu, o czym wszyscy moi pacjenci doskonale wiedzą… Ten pacjent jest jednak u mnie po raz pierwszy. Nie zna „moich” obyczajów. Stoi nieporadnie przy drzwiach… Drobny, nieco skulony, niewysoki. Ubranie sfatygowane zębem czasu, wyblakłe, nie pierwszej świeżości, nieco za duże, jakby ze starszego brata. Włosy posiwiałe, przerzedzone, przydługie i rozwiane… twarz ogorzała, pomarszczona, bez uśmiechu, spojrzenie nieco „spode łba”.
Na pierwszy rzut oka stoi przede mną człowiek z marginesu społecznego… menel.
Zawstydzona karcę siebie w głębi duszy, że nie znam, a oceniam, przyklejam etykietę, szufladkuję, stygmatyzuję. Przecież człowiek.
Szybko próbuję zgadnąć wiek… sześćdziesiąt? Może trochę więcej lat. Zapraszającym gestem ręki wskazuję krzesło przy moim biurku. Siada.
– Poproszę o pana nazwisko.
– Jankowski… Jankowski Rysard – nieprzyjaźnie mruczy.
Bacznie szukam na ekranie komputera wśród licznej listy nazwisk pacjentów zarejestrowanych na dziś. Jankowski… Jankowski… Jankowski… jest. Klikając otwieram dokumentację medyczną… czysto… żadnych wpisów… żadnych adnotacji. Tabula rasa… Patrzę na PESEL – nie ma jeszcze sześdziesiątki… Ponownie rzucam kątem oka na obcego. No tak… to jeden z tych, co to zawsze zdrowy, nie chorujący – twardziel. Bo na takiego,
co uprawia codziennie rano jogging albo na śniadanie wypija koktajl z mleka kokosowego z dodatkiem nasion chia nie wygląda. Albo z tych, co do lekarza chodzić nie lubią, lub wręcz lekarzy nie lubią.
Cholera, znowu oceniam na visus.
Patrzę na Jego ręce. Duże, spracowane, popalone przez słońce. Brudne. Ale nie świadczące o zakończonej przed chwilą pracy. Koniuszki palców wskazującego i serdecznego prawej ręki wyraźnie żółte z zachodzącym odcieniem brązowym na płytki paznokci, jakby okopcone. Teraz w moje nozdrza wgryza się odór tytoniu, nikotyny, machorki, kiepskiej jakości papierochów i Bóg wie jeszcze czego. Pali… nałogowo.
– Słucham, co Panu dolega? – pytam.
– Nogi mi puchną, kuwa… – mówi takim tonem, jakby miał pretensje do mnie, że nogi Mu puchną.
Tym „kuwa” jestem nieco zaskoczona, ale czekam na dalszy ciąg… może się przesłyszałam.
Rozpoczynam długą procedurę badania podmiotowego. Dopytuję o różne objawy, dolegliwości. Stawiam mnóstwo pytań – co? jak? gdzie? od kiedy? jak długo? – aby z każdą odpowiedzią zbliżyć się do pacjenta, do tego, co Go dręczy, co dolega… Bo skoro zdecydował się przyjść do lekarza, to sprawa musi być poważna. Odpowiada półgębkiem, niechętnie, krótkimi, prostymi zdaniami, jakby za karę, jakbym się Go czepiała, coś od Niego chciała. No i ten ton głosu – przecież ktoś jest winien za Jego stan, za to, że nogi od stóp do kolan zrobiły się jak banie, złośliwie nie pozwalają chodzić, zamiast iść do przodu uciekają do tyłu, nie można ich oderwać od podłoża. A przy tym – kuwa – płuca nie oddychają jak jeszcze niedawno, sapią, mięśnie się męczą, są jakby słabe. Co to – kuwa – wszystko jest? Orientuję się, że Ryszard mówi nie dość, że szybko, to niedbale, trzeba się wsłuchać, aby Go zrozumieć, ma wadę wymowy: sepleni. No i to „kuwa”: jest jak przecinek. Dominuje. Sama nie wiem, czy świadomie tak artykułuje słowo najczęściej używane przez ludzkość, czy też jest to wynik niemożności wypowiedzenia „r”. Nigdy Go o to nie zapytałam…
W końcu, po przebrnięciu przez trudną rozmowę zwaną wywiadem, przechodzę do badania przedmiotowego.
– Co? Mam się rozebrać? Nie wystarcy, ze podciągnę spodnie…?
Obserwuję, oglądam, osłuchuję, opukuję, dotykam, uciskam… bacznie badam pana Ryszarda. Objaw Goldflama, Objaw Chełmońskiego… zagłębiam się w tajniki badania fizykalnego.
Nic szczególnego nie stwierdzam, poza obrzękami podudzi, symetrycznymi, ciastowatymi. Coś mi szepcze do ucha, że trzeba brnąć dalej w diagnostykę, bo, jak nieelegancko określam, „coś śmierdzi”. Jeszcze sama przed sobą nie chcę się przyznać, nie chcę nawet sprecyzować myśli, a co dopiero głośno powiedzieć. To uczucie nie jest mi obce i wiem, że pojawia się, gdy gdzieś w tyle głowy włącza się ostrzegawcza, czerwona, pulsująca złowrogo lampka, jak na dachu karetki pogotowia, gdy ta mknie do wypadku.
Zlecam badania z krwi, wystawiam skierowanie na RTG klatki piersiowej oraz USG jamy brzusznej. Od razu, wszystko, co mogę z POZ. Nie będę tracić czasu na diagnostykę krok po kroku. Patrzę na pana Ryszarda i zaczynam dostrzegać w nim małe, bezbronne, nieco przerażone dziecko. Przeistoczenie czy co? Przed paroma minutami widziałam przed sobą menela, kloszarda, a teraz… mam ochotę pogłaskać go, przytulić i powiedzieć, że póki co, nie ma się o co martwić. Zdaję sobie sprawę, że to byłoby raczej przytulenie siebie samej z tym pulsującym w tyle głowy „kogutem”, niż pana Ryszarda, który chciałby mieć normalne nogi, i tyle.
Pan Ryszard próbuje zaoponować.
– Co? Az tyle tego, kuwa? Gdzie ja to zrobię? To teraz musę jeździć?…
Spokojnie tłumaczę:
– Panie Ryszardzie, musimy wiedzieć, co jest przyczyną tych obrzęków, żeby je skutecznie leczyć. Daję od razu tyle skierowań, aby szybko postawić diagnozę.
Nic już nie mówiąc, pewnie nieusatysfakcjonowany, że nie dostał cudownego leku, który pozwoli Mu się pozbyć problemu jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wychodzi z gabinetu.
*
W natłoku pracy, przyjmowania codziennie rzesz pacjentów, nieraz z błahych powodów, co mnie irytowało, pan Ryszard oddalił się, schował gdzieś w czeluściach mojej pamięci. Minęło chyba parę dni, gdy o całej sprawie przypomniał mi telefon z pracowni RTG. Złowieszcze przeczucia miały się sprawdzić – liczne zmiany ogniskowe w płucach, podejrzenie rozsianego procesu nowotworowego. Pan Ryszard ponownie się zjawił w moim gabinecie. Jakby obrażony na mnie, że tyle badań musiał zrobić. Znowu nastawiony wojowniczo.
– Kuwa… tyle krwi mi upuścili… po co to tyle? – mamrotał jakby do siebie.
– Panie Ryszardzie, mamy wynik prześwietlenia płuc… sprawa wygląda poważnie… – jąkam się, jak ja mam mu to powiedzieć, przecież sama wiem i nie wiem… Na ekranie komputera widzę obraz płuc pana Ryszarda… właściwie nawet nie jestem pewna, czy to, co widzę, jest obrazem RTG płuc… jakbym miała to opisać, powiedziałabym, że to dwa worki z ziemniakami…
– Musimy zrobić dalsze badania… specjalistyczne… Są zmiany w płucach… nie możemy zbagatelizować… – plączę się. Czemu ja to robię?… Przecież powinien to wiedzieć…
– Cy to rak?… – nagle zapytał.
– No musimy to właśnie ustalić, w płucach są guzy… Musimy wiedzieć, czym są i skąd są – dopiero po jakimś czasie zdałam sobie sprawę z mojej obawy, że jeśli powiem, co jest tak naprawdę, to pan Ryszard machnie ręką, wyjdzie z gabinetu i już nie wróci… no bo po co? Skoro już wszystko byłoby wiadome… Tłumaczyłam się w głębi duszy, że przecież póki co to tylko podejrzenie, choć w głębi duszy wiedziałam, że to rak… no bo gdy nie ma wyniku histopatologicznego, to nie ma rozpoznania raka. Nie, nie mogę użyć tego słowa… rak… w zasadzie przekreśla wszystko… oznacza kres, rezygnację, beznadzieję… przeraża.
Zaczynam pocieszać, a przynajmniej tak mi się wydaje…
– Dam Panu zieloną kartę, żeby szybko zrobiono badania i postawiono diagnozę.
No bo to zawsze jakaś perspektywa, może parę tygodni, zanim padnie to rozpoznanie. Parę tygodni nadziei, że może jednak to nie to. Parę tygodni łudzenia się. Jeszcze parę tygodni jako takiej nieświadomości, jako takiej beztroski. No bo jak już się powie RAK, to nieodwołalnie, ostatecznie, nieodwracalnie.
Pan Ryszard nie oponował. Miał niezmiennie obojętny wyraz twarzy. Nie wiem, czy dotarło do niego to, co powiedziałam, czy uruchomił się w jego głowie jakiś proces myślowy, czy pojawiły się jakieś refleksje, czy poczuł jakieś emocje.
Wyszedł z gabinetu, a ja dalej byłam pełna obaw, czy podejmie kolejne kroki…
*
Przez miesiąc nie widziałam pana Ryszarda. Odetchnęłam z niejaką ulgą, gdy ktoś z Jego znajomych potwierdził, że Ryszard jest w szpitalu.
*
RAK JASNOKOMÓRKOWY NERKI LEWEJ T3aNxM1… Z ROZSIEWEM DO PŁUC I WĄTROBY…
Jakie to dziwne. Jak to się dzieje, że gdy pada diagnoza, gdy nadajemy chorobie nazwę, zaczyna się wszystko walić. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, w tym właśnie momencie pojawiają się objawy raka, których wcześniej nie było… a gdyby żyć bez świadomości i nie wiedzieć, że to rak, czy zakończyłoby się tylko na opuchniętych nogach?
*
Pan Ryszard wyszedł ze szpitala. Wiedziałam, że nie można Go tak zostawić. Czułam, że potrzebuje wsparcia, pomocy. Było mi Go niepomiernie żal. W całym obrazie Jego sylwetki, zachowania, „menelstwa”, był bezradny i bezbronny jak dziecko.
Pod koniec lipca zaproponowałam Mu, że razem z pielęgniarką Beatą obejmiemy Go opieką Hospicjum Domowego. Zgodził się. Przez Jego twarz przemknął jak cień dyskretny uśmiech. Był tak dyskretny, że nie byłam pewna, ale chciałam wierzyć, że ten pomysł Go ucieszył.
Był 25 lipca, ciepły, letni, słoneczny, wakacyjny dzień. Zostawiłam auto pod budynkiem, w którym pod numerem 5 mieszkał pan Ryszard. Budynkiem, który nie miał najlepszej renomy. Już wcześniej przyjeżdżałam tu z wizytą jako lekarz POZ, do pacjenta po amputacji nogi. Stracił ją w udzie. Oto do czego prowadzi umiłowanie papierosów i nikotyny. Pomimo kalectwa, dalej brnął w swoje uwielbienie. W mieszkaniu, które w zasadzie było pokojem, ale przypominało norę z całym nieładem, toną kurzu na sprzętach walających się po podłodze, przysłoniętych siną mgłą dymu z papierosów; nawet promienie słońca nie mogły przedrzeć się do środka. Na ostatnim piętrze budynku, w bliźniaczo podobnym pokoju, z bliźniaczo podobnym „klimatem” mieszkała pani Basia z panem Waldkiem, który nie był Jej mężem. Jeździłam do Niej, gdy po jakiejś imprezie alkoholowej spadła ze schodów i złamała rękę. Tak, w tym budynku mieszkali ludzie, których potocznie nazywa się marginesem społecznym. Nie znali innego życia niż to w oparach alkoholu i kłębach dymu z papierosów.
Zapukałam do jasnych, drewnianych drzwi.
– Cego?… – dobiegło z wnętrza.
Otworzyłam i ostrożnie weszłam do środka. Rozejrzałam się, usiłując przeszyć wzrokiem sino-błękitne powietrze w poszukiwaniu źródła głosu. Stałam w niewielkim pokoju. Na podłodze leżało coś, co było kiedyś dywanem chyba w kolorze bordowym; jednak tłuste, poczerniałe plamy, jakieś paprochy, okruchy, popiół z papierosów skutecznie próbowały ukryć resztki koloru. Na tym niby dywanie stała ława, pamiętająca czasy PRL-u, której wysoki połysk już dawno przygasł, z porysowanym lakierem, miejscami nadtopionym i pociemniałym od żaru papierosa. Na niej walały się jakieś papiery, papierosy, popielniczka z górą niedopałków, śrubokręt, coś niby kryształowy wazonik, już mocno pożółkły, oraz szklanka w czerwonym koszyczku z różowym płynem, który pan Ryszard co chwilę popijał. Po lewej stronie wzdłuż ściany naprzeciwko okien było coś w rodzaju aneksu kuchennego z szafkami, które już od dawna błagały o umycie, z paroma niedbale stojącymi garnkami, nie grzeszącymi czystością, z resztkami zupy czy kartofli oraz czajnikiem elektrycznym.
Po jednej stronie ławy stał kredens – brat ławy królującej na środku pokoju, w podobnie opłakanym stanie. Po drugiej stronie ławy stała wersalka przykryta kocem niezbyt podobnym do koca, a na którym siedział pan Ryszard zaciągając się dymem z papierosa.
– A, to pani…
– Dzień dobry, Panie Ryszardzie! – zaczęłam radośnie, z uśmiechem – Mogę usiąść? – zapytałam wskazując krzesło przy ławie; jego tapicerka obiecywała, że skutecznie przyklei się do zadniej części ciała siedzącego.
Pan Ryszard skinieniem głowy zaprosił mnie do zajęcia miejsca, jakbyśmy mieli radośnie odśpiewać „Płonie ognisko w lesie”.
Wyciągnęłam z torby dokumenty, zaczęłam wypełniać. Większość danych już znałam: imię, nazwisko, data urodzenia, rozpoznanie, początek choroby.
– Kogo Pan, Panie Ryszardzie, upoważnia do informowania o Pana stanie zdrowia?
Po sekundzie namysłu przecząco kręci głową.
– Nikogo…
– Jest Pan pewien?… Z tego co wiem, ma Pan przecież brata tutaj…
– No i co z tego… Wie pani co on mi, kuwa, zrobił?… Zabierał mi drewno, odciął mi prąd… okradł mnie… skurcybyk… kuwa… nie chcem zeby wiedział ze jestem chory… – żachnął się.
– A może kogoś innego wpiszemy, może kogoś innego z rodziny, sąsiada, znajomego? – brnę dalej.
– Nie mam kuwa rodziny, znajomych… nikogo nie upowazniam – z naciskiem powtórzył, jakby dawał do zrozumienia, żebym już dała Mu z tym spokój.
Dokończyłam swoje:
– Panie Ryszardzie, gdyby Pan potrzebował pomocy, proszę dzwonić albo do mnie, albo do pielęgniarki, która też wkrótce Pana odwiedzi – uśmiechnęłam się nie przeczuwając, że ta informacja nieraz wyrwie mnie w nocy ze snu.
– A to będzie pani Beata? Ta wysoka?
– Tak, to ona… razem będziemy Panem się opiekować… – uśmiechnęłam się.
– Cemu, kuwa, oni nie chcą mi tego dziadostwa wyciąć… miałbym spokój – gwałtownie zmienił temat – mają dać mi chemię…
– Panie Ryszardzie, guz nie da się na obecną chwilę wyciąć, ale może po chemii zmniejszy się na tyle, że będzie go można usunąć…
– Oni sami nie wiedzą… wycięliby i byłoby po sprawie… miałbym spokój – jakby nie słyszał tego, co mówię. – A tak siedzę, a to tam, kuwa, rośnie…
Widać, że nie daje mu to spokoju.
– A lekarze w szpitalu nie rozmawiali z Panem, nie tłumaczyli?
– A co oni tam, kuwa, wiedzom… na nic casu nie majom…
Miał zatroskaną minę, brwi ściągnięte, mówił jakby w zamyśleniu, ale z nutą pretensji.
Zrobiło mi się ponownie Go żal. Jako człowiek jawił się jako szorstki w obejściu, nawet napastliwy, ponurawy. Chyba nie dawał się łatwo polubić. Jakie było Jego wcześniejsze życie? jakie doświadczenia? jakich ludzi spotkał? ile krzywd doznał? i ile krzywd sam zadał? co lub kto spowodowało, że dziś jest takim, a nie innym człowiekiem? Przecież Jego życie mogło potoczyć się odmiennie: mógł być Panem w garniturze, wykształconym, elokwentnym, mającym kochającą rodzinę, przyjaciół, mieszkającym w godnym siebie domu i jeżdżącym przyzwoitym samochodem. Mającym dobrą pracę. Pracę…
À propos…
– Panie Ryszardzie, proszę wybaczyć, ale z czego Pan żyje? Ma Pan jakieś dochody?
– No zasadnico nie mam… kuwa… gdyby mnie tak brat nie uządził… to wszystko pzez niego…
Rzucił parę nieparlamentarnych epitetów pod adresem brata.
– No a leki? Przecież w szpitalu wypisano recepty, wykupił Pan leki?
– No za co, kuwa?
Nie było o czym gadać, dyskutować. Chwyciłam recepty, które znalazłam w teczce z papierami na ławie.
– Dobra, Panie Ryszardzie, nie może Pan być bez leków… załatwię to Panu…
Nawet nie oponował, o nic nie pytał. Wyszłam. Pojechałam do najbliższej apteki, wykupiłam leki.
*
Przeszywający dźwięk telefonu… Nie, przesłyszałam się… przecież jest noc… przyśniło mi się… ponownie słyszę telefon… ktoś nie odpuszcza… nie, tylko nie to… nienawidzę nocnych telefonów… muszę przecież się wyspać… rano muszę wstać, popędzić do przychodni, gdzie czeka tłum pacjentów, a po południu jeszcze liczni pacjenci Hospicjum… nie, dajcie mi pospać… przecież pracuję po 10 – 12 godzin… miejcie litość… nie, to nie telefon… to sen. Telefon nieubłaganie dzwoni. Wyrywa mnie z odrętwienia, półsnu. To dzwoni hospicyjny. Zrywam się, podbiegam do szafki, gdzie się ładował, odbieram.
– Tak, słucham…
– Boli mnie… boli… juz nie mogę… nie wytzymam… – urywane słowa, przeplatane stękaniem.
– Co się dzieje, Panie Ryszardzie? Co boli? Co dolega? – z niepokojem niemal krzyczę do telefonu.
– Bzuch… nie mogę się wysikać… – stęka rozpaczliwie.
– Panie Rysiu, już jadę do Pana. Tylko się ubiorę. Proszę jeszcze parę minut wytrzymać.
Zarzucam na siebie co bądź, lecę na parking, do samochodu. Już chyba wiem, że nastąpiło ostre zatrzymanie moczu. Trzeba cewnikować. Jak dobrze, że Pan Ryszard to w zasadzie mój sąsiad, mieszka jakieś pięćset metrów od mojego domu. Miasto śpi, dokoła ciemno, żywej duszy na ulicy. A gdzieś tam samotnie zwija się z bólu człowiek, w czterech ścianach niemo krzyczy z cierpienia. Nikt o niczym nie wie. Wszyscy zdają się beztrosko spać. Jestem jedyną Jego nadzieją na ulgę w bólu.
Bo tylko On i ja wiemy o cierpieniu, bólu, rozpaczy.
Wpadam na piętro, do mieszkania. Rysiu leży na wznak na łóżku. Twarz ma wykrzywioną z bólu. Trzyma się za podbrzusze, które pod jego palcami wręcz pulsuje. Co kilka sekund w bolesnym spazmie unosi się ponad wzgórek łonowy i opada.
– Co tak długo… – krzywi się.
A ja mam wrażenie, że czas się zatrzymał i przyjechałam w tym samym momencie, w którym dzwonił.
– Panie Rysiu, mocz nie odpływa z pęcherza… muszę założyć cewnik, żeby Panu ulżyć…
– Jak to…
– No, muszę taką rurkę Panu wprowadzić do pęcherza moczowego, inaczej będzie coraz gorzej.
Skrzywiony odwraca głowę do ściany, nie mówiąc już nic. Odczytuję przyzwolenie. Pewnie oczekiwał innego rozwiązania, ale ja nie mam nic innego do zaoferowania.
Poszło gładko. Z każdym mililitrem moczu odpływającego do worka brzuch Rysia w błyskawicznym tempie opadał, a na Jego twarzy pojawił się błogi wyraz ulgi… jakby znalazł się w niebie, wśród obłoków… błogostan.
Ból ustąpił, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
A ja zwijałam się jak w ukropie, żeby nadążyć zmieniać worki, napełniające się w zastraszającym tempie moczem… Ale nic to; widząc ulgę w oczach Rysia byłam szczęśliwa.
– Panie Ryszardzie, muszę zostawić ten cewnik, bo inaczej znowu się może powtórzyć ten dramat.
Rysiowi jest wszystko obojętne, byleby nie bolało.
Żeby dać już wytchnąć Rysiowi i nie martwić go, nie wspomniałam, że w moczu jest krew i skrzepy… dużo skrzepów… niedobrze.
*
Na początku sierpnia Pan Ryszard trafił do szpitala; krwawienie z dróg moczowych stało się normą. Pomimo leków krwi w moczu było mniej lub więcej, a skrzepy krwi jak długie, cienkie gąsienice wiły się w worku. Gdy Rysiu zobaczył je po raz pierwszy, przeraził się; nie wiedział, co to jest. Dzwonił do mnie z trwogą w głosie. A ja jeździłam do Niego i uspokajałam. Najważniejsze jednak było to, że nie bolało. Dręczyła Go myśl, że urolodzy nie chcą wyciąć guza.
– Wycieliby i byłby spokój… – powtarzał nieświadomy, że to Go nie uzdrowi, że choroba już nieodwracalnie drąży Jego ciało.
W połowie sierpnia pojechał znowu do szpitala na kilka dni, na chemię. Zniósł ją dobrze. Jak gdyby nigdy nic. Nie było nudności, wymiotów.
Jednak Rysia zaczęło niepokoić co innego… to, że chudnie i staje się coraz słabszy.
– Dlacego?… – pytał.
– Panie Ryszardzie, powodem jest nie tylko choroba, ale też leczenie. Chemioterapia jest bardzo agresywnym leczeniem… – stop, zdałam sobie sprawę, że to może brzmieć zbyt enigmatycznie. – Chemia jest leczeniem, które ma zabić komórki nowotworowe, ale zabija też zdrowe i to dlatego nie ma Pan apetytu, ma niesmak w buzi, jest Pan słaby. Dlatego też przyjmuje Pan Megalię, Protifar… żeby Pan nie zmarniał całkowicie – uśmiechnęłam się, mając nadzieję, że to podniesie go choć trochę na duchu. Widząc minę Rysia wiedziałam, że nie brzmię zbyt przekonująco.
*
W czasie spędzanym za kierownicą, jeżdżąc od pacjenta do pacjenta, rozmyślam o Nich; o tym, co czują, co myślą, jak radzą sobie ze świadomością choroby, choroby okrutnej, bo śmiertelnej, z którą trzeba żyć jak z wyrokiem. Bo to jest wciąż wyrok, przynajmniej w większości przypadków. Mówi się, że rak to już choroba przewlekła. Nie zgadzam się z tym… to nadal wyrok. Choć ci, którym się udało… doświadczyli cudu. Jak mój mąż, który w 2001 roku usłyszał diagnozę: czerniak złośliwy. Była operacja, była chemia. Było groźnie… jest nadal groźnie, choć przez tyle lat zdążyliśmy się oswoić. Jednak melanoma nadal kładzie się dyskretnym cieniem na nasze życie.
Chemioterapia… cóż, chemioterapia, tak królująca w onkologii, przedłuża życie… I czy jest warte przedłużenie życia o parę tygodni, może miesięcy, kosztem piękna i radości życia? Jakiego sensu szukać w trzymaniu się kurczowo nici życia, gdy wypadają włosy, brwi, rzęsy, a skóra pali jak przypiekana ogniem, gdy rzyga się jak kot i nie można przełknąć nawet łyka wody, a łóżko staje się najlepszym przyjacielem; gdy brak sił, aby wypowiedzieć choć jedno słowo. Patrzę na cierpiących ludzi, nie umiem im pomóc, nie potrafię ich uzdrowić i zastanawiam się nad sensem tego wszystkiego. Tak, wiem, wola życia i nadzieja, że zdarzy się cud uzdrowienia, są tak silne, że człowiek decyduje się na to okrucieństwo wobec siebie. A co ja bym zrobiła, jaką decyzję podjęła, gdybym to ja stanęła oko w oko z chorobą nowotworową?… Oto jest pytanie.
Odkąd pracuję w Hospicjum, próbuję doszukać się znaczenia, sensu cierpienia w naszym życiu. Póki co nie satysfakcjonuje mnie odpowiedź, że to tajemnica…
*
Mijały letnie dni, sierpień zbliżał się do końca, jarzębiny zaczynały czerwienieć. Moja Mama mawia, że jak czerwieni się jarzębina, to niechybnie jesień. Odwiedzałyśmy Rysia regularnie: ja i Beata, pielęgniarka.
Z Beatą znamy się kilka dobrych lat; pracowałyśmy w tym czasie razem w POZ. Nadal razem pracujemy. Beata należy do tych pielęgniarek, co to „czują” pacjenta. Jest empatyczna, zawsze gotowa pomóc. Ciepła, a jednocześnie rzeczowa. Profesjonalistka. Rozumiemy się bardzo dobrze. Stanowimy naprawdę zgrany duet.
Rysia zasadniczo nie odwiedzał nikt. Zdarzyło się, że dwukrotnie spotkałam u Niego panią Basię z ostatniego piętra. Właśnie pochowała pana Waldka, z którym mieszkała. Została sama. Zobaczyła więc pewnie w Ryszardzie bratnią duszę i zaglądała do Niego od czasu do czasu, na pogaduchy.
Nikt nie dopytywał o Jego samopoczucie, potrzeby, nikt nie pocieszał, nie wspierał dobrym słowem. Był obojętny, tak jakby Go nie było.
Rysiu z dnia na dzień tracił siły, słabł, przestał wychodzić z domu. Pewnego dnia zapytał, czy nie mogłabym zrobić Mu zakupów. Nie był w stanie już wyjść do sklepu, a co dopiero przynieść siatkę z zakupami. Uwielbiał nabiał. Więc przynosiłam Mu mleko, twaróg, ser, jaja, masło, bułeczki. Był szczęśliwy.
I tak się zaczęło… Na zmianę z Beatą przynosiłyśmy Rysiowi a to klopsiki, a to gołąbki, a to zupę. Robiłyśmy zakupy. Nie dawało nam jednak spokoju, że nie ma przy Nim nikogo, kto poda herbatę, okryje kołdrą, otrze chusteczką usta, gdy zupa poleje się po brodzie, poczyta książkę.
Już sama nie wiem, co było bardziej bolesne: rak czy samotność.
*
4:30… rozpaczliwie dzwoni telefon… zrywam się z łóżka… co się dzieje… przecież powinnam spać jeszcze 1,5 godziny… kto śmie okradać mnie ze snu, który od zawsze był dla mnie ważny? Nie pamiętam ani jednej „zarwanej” nocy, czy to z powodu egzaminu, czy nawet zabawy sylwestrowej.
Rysiu, o tej porze może dzwonić tylko Rysiu.
– Panie Ryszardzie, co się dzieje?
– Kuwa… boli… – cicho, z dużym wysiłkiem wystękuje.
– Co boli?
– Bzuch… w dole… bzuch.
– A mocz odpływa?
– Nie… nie odpływa.
– Jak długo?
– Nie wiem…
Lecę na parking, odpalam silnik… pędzę… dobrze, że nie ma ruchu, bo nie zważam na znaki, na przepisy. Byleby szybciej.
Worek zapełniony czerwonym moczem nawet nie do połowy, a w nim złowrogo wiją się cienkie, długie gąsienice skrzepów.
– Kiedy Pan opróżniał worek? – pytam.
– Wcoraj wiecorem.
No tak, musimy wymienić cewnik… przygotowuję sprzęt… staram się robić to szybko, jestem skupiona, ale czuję, że ręce nieco mi drżą… Rysiu krzywi się i stęka. Brzuch pręży się i opada. Bolesne skurcze pęcherza moczowego, który próbuje pozbyć się nagromadzonego w nadmiarze moczu, nie pozostają nieme. Boli… boli jak cholera, zmusza do krzyku.
– Panie Rysiu, już zaraz Panu pomogę… jeszcze sekunda i poczuje Pan ulgę…
Ale nie zawsze w życiu jest takie prosto… Czuję, jak cewnik odbija na gruczole krokowym… nie przechodzi… „Co jest, cholera?… no dalej, przechodź…” – mamroczę w myślach do siebie… Palce zaczynają się ślizgać na lignokainie, na cewniku… nie jestem w stanie wprowadzić dalej cewnika.
– Panie Rysiu, muszę wziąć nowy cewnik… ten nie chce przejść.
– Sybciej… – syczy Rysiu.
Zmieniam rękawiczki, biorę kolejny cewnik. Co jest? Przecież nie pierwszy raz wykonuję tę procedurę u mężczyzny. Nigdy nic takiego się nie działo. Biorę cewnik większego rozmiaru. Znowu przedzieram się przez zakamarki ludzkiego ciała, ciała wstrząsanego konwulsjami bólu.
„Kuwa” – myślę, powtarzam za Rysiem – „znowu nie idzie… znowu odbija, jasna cholera, co tu robić” – gorączkowo myślę – „może jak wezmę mniejszy rozmiar, to pójdzie…”
Znowu zmieniam cewnik.
Rysiu stęka, sapie, z trudem łapie oddech… Czas zwolnił niemiłosiernie.
Chwytam 16. Ostatnia moja… nasza szansa… więcej cewników w torbie nie mam.
Nie mogę nawet tak wąską rureczką przedrzeć się przez ten cholerny gruczoł krokowy. „Nadął się jak balon, czy co? A może to już czysta złośliwość? Tylko czego czy kogo?” – myśli przelatują przez moją głowę z prędkością światła.
„Jezu, pomóż… czy zapomniałeś o nas? Nie widzisz, jak tu walczymy, każde z nas z innymi demonami?” – jęczę rozpaczliwie w myślach…
Poległam, polegliśmy. Nic z tego, nie udało się.
Moczu w pęcherzu jest już tak dużo, że od czasu do czasu, dzięki bolesnym skurczom, kilku kroplom udaje się wypłynąć. Ale to ulgi nie przynosi.
Bliska płaczu próbuję konstruktywnie myśleć. W domu więcej cewników nie mam! Dzwonię do Beaty, budzę ją – ona cewników też nie ma w torbie! Do godziny ósmej jeszcze daleko, z przychodni nie mam jak wziąć cewników, bo zamknięta! Pozostaje tylko jedno: wezwać pogotowie.
Dzwonię. Zaspanym głosem odzywa się dyspozytor. Tłumaczę. Oczywiście muszę wysłuchać, jak to nieprofesjonalnie działam, że ratownicy nie cewnikują, że karetka pogotowia to nie taksówka.
Jezu, czy dekalog jeszcze obowiązuje? Czy człowiek już nic nie znaczy, tylko przepisy, paragrafy? W jakim świecie żyjemy?
Nie wchodzę w dyskusje, szkoda czasu na bezcelowe tłumaczenie. Szybko, wysyłaj wreszcie tę karetkę…
Uff, przyjeżdża… Mam wrażenie, że czekaliśmy z Rysiem wieki… wybiegam naprzeciwko. Ulga, znane twarze ratowników.
Zabierają Rysia do szpitala.
Wróciłam do domu. Nie ma już co się kłaść, i tak nie zasnę, a zresztą co da te kilka minut snu…
Panie Boże, po co kazałeś mi zostać lekarzem, jeśli nie potrafię pomóc?
Rysia udało się w szpitalu zacewnikować.
Po godzinie ósmej zadzwonił do Beaty: stał w piżamie i kapciach przed szpitalem… poza dowodem osobistym i telefonem nie miał przy sobie nic… jak miał wrócić do domu, odległego o 12 km od szpitala? Jakoś nikt się tym nie przejął…
Beata niewiele myśląc wsiadła do swojego auta i pojechała po Rysia, przywiozła do domu, położyła do łóżka.
Akcja zakończyła się pomyślnie. Uwolniony od bólu Rysiu zasnął snem sprawiedliwego w swoim łóżku.
*
Niestety tą radością nie cieszyliśmy się zbyt długo. Około godziny siedemnastej tego samego dnia znowu zadzwonił Rysiu. Problem się powtórzył. Cewnik zapchał się skrzepami krwi. Ból powrócił jak bumerang. Ja w tym czasie byłam u pacjenta gdzieś w powiecie. Bliżej Rysia była Beata. Ustaliłyśmy, że najpierw spróbuje przepłukać pęcherz moczowy, a gdy to nie poskutkuje, ja wymienię cewnik. Płukanie przyniosło ulgę, ale nie na długo. Dało mi za to czas na dojechanie do Rysia. Zmieniłam cewnik… bez problemu.
I tak zaczęły wyglądać nasze dni z Rysiem. Co jakiś czas cewnik się zapychał, a my jeździłyśmy go udrażniać albo wymieniać. Była to męka dla Rysia, ale też i dla nas. Miałyśmy przecież wielu innych pacjentów, inne obowiązki. Do tego Rysiu słabł coraz bardziej.
Pamiętam, gdy jednego dnia zastałam go stojącego między ławą a komodą, podpierającego się o meble. Miał na sobie T-shirta, który niegdyś był chyba żółty, o kilka rozmiarów za duży, choć to raczej Rysiu był za chudy na koszulkę, która dawniej była właściwego dla Niego rozmiaru. Spod T-shirta wystawały dwie chudziutkie nogi, na których Rysiu ledwie się trzymał. Uda i golenie były jak patyczki, natomiast kolana przypominały wielkością głowę niemowlaka. Dyskretnie chwiał się na tych nogach jak na szczudłach. Bał się zrobić kolejny krok, żeby nie upaść. Bał się oderwać równie chudymi rękami od kredensu. Pomarszczona twarz jakby jeszcze bardziej postarzała się i poszarzała, oczy zapadły się. Oto co niewidzialny wróg – nowotwór – potrafi uczynić z człowieka. Nadać mu obraz nędzy i rozpaczy.
Co z tego, że przywoziłyśmy Rysiowi obiadki, gdy On nie był w stanie donieść łyżki do ust.
Miarka się przebrała. Beata zadzwoniła do znajomej lekarki, pracującej na Oddziale Medycyny Paliatywnej: Rysiu musi trafić do Hospicjum Stacjonarnego, w opiece domowej i On, i my nie już damy rady. Udało się; za parę dni Rysiu mógł być przewieziony do szpitala.
Ostatnią przysługą, o którą mnie poprosił, było wypranie pościeli, ręczników i rzeczy osobistych.
Rysiu nie miał pralki, nie miał lodówki, nie miał łazienki – ani wanny, ani kibelka. Żeby się umyć, musiał napalić w „kozie” i zagrzać na niej wody, a kąpał się stojąc w dużej misce, w pokoju. I tak był dzielny bardzo długo, nie poddawał się. Twardziel.
*
Na przełomie sierpnia i września, gdy był już w opiece stacjonarnej, zadzwonił do mnie.
– Leze sobie w łózecku, cieplutko mi… właśnie zjadłem obiad… no dajom mi chemie… jest dobze… – głos miał radosny, zadowolony – jak mi się cewnik zapcha, to od razu wymieniajom… no sikam krwiom, ale nie boli. Jak wrócem do domu, zrobie remont, wywale te stare zasłony, smaty, odmaluje ściany, zamówie opał na zime… i posukam se baby – zaśmiał się.
Miał plany, życie uchyliło mu furtkę do szczęścia. Poczułam się lepiej, błysnęła nadzieja na lepsze, że uda się Rysiowi załapać na cud.
Po kilku dniach ponownie zadzwonił, ale ja nie odebrałam telefonu… z myślą, że oddzwonię.
Nie zdążyłam…
Rysiu odszedł. Nawet nie wiem, jak wyglądały Jego ostatnie chwile… ale pewnie tak, jak Jego życie, a przynajmniej ostatnie miesiące… w samotności.
Rysiu zapadł głęboko w moją pamięć… pewnie na zawsze… do tej pory ubolewam, że nie odebrałam tego ostatniego telefonu…
Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą…
pracę tę poświęcam pamięci Pana Ryszarda… Rysia
Nazwisko pacjenta zostało zmienione.